Ilustracja z książki Tiny Oziewicz "O wiadukcie kolejowym, który chciał zostać mostem nad rzeką", il. Marta Ignerska. |
Tina Oziewicz (ur. 1971) to literaturoznawczyni, która z pasją opowiada o roli bajek - tych dawnych, doskonale znanych i całkiem współczesnych. To także pisarka dla dzieci i młodzieży, której ciekawa, oryginalna twórczość potrafi dać do myślenia nie tylko młodym czytelnikom, ale i tym dorosłym. Dziś opowiada nam - między innymi - o tym, jak kiełkuje Wieża Eiffla.
DZIECIO-mamia: Dedykuje Pani swoją twórczość dzieciom, a jednak nie jest ona wcale łatwa w odbiorze. Elementy sztuki (jak „Powidok słońca” czy Wieża Eiffla), odwołania do dzieł literackich (Biblia, Mały Książę). Dlaczego?
Tina Oziewicz: Coś
w tym jest, ale będę się starała usprawiedliwić. Rzeczywiście
nie piszę o krasnoludkach i królewnach, tylko o nietypowych
bohaterach, i wplatam czasami w tekst wątki spoza spektrum tematów
dziecięcych, ale staram się to robić nienachalnie i wtedy, gdy ma
to głębsze uzasadnienie. Mogłabym powiedzieć, lekko przewrotnie,
że tam wcale nie ma „Powidoku słońca”, Małego
Księcia ani Biblii – jest tylko obraz, na
którym namalowano promienie słońca, bardzo stara książka, w
której wąż pełza po ludziach i namawia ich do zrywania jabłek
(co niezmiernie oburza robaczka, mieszkającego w jabłku), i
wspomnienie z dzieciństwa jednego z bohaterów, w którym pojawia
się dziwny chłopczyk (o którym kiedyś czytał), jakiś
Francuz-nie-Francuz w za dużym płaszczu, i przypomina mu, że są
rzeczy ważniejsze od pieniędzy. A że nawiązuję w ten sposób do
obrazu, który istnieje naprawdę, lub do innych książek, Księgi
Rodzaju i Małego
Księcia, czy to w czymś szkodzi? Myślę,
że nie. Bajki dla dzieci nie muszą być sterylne, pozbawione
powiązań z realnym światem i z kulturą w szerszym sensie. Moje są
zawsze kolażami z fragmentów rzeczywistości.
Czy
to, co piszę, jest trudne w odbiorze? To zależy – myślę, że
trzeba trafić na swojego czytelnika. Grupa wiekowa jest tu jakąś
wskazówką, ale też nie jest tak, że książka adresowana np. do
siedmiolatków spodoba się każdemu siedmiolatkowi. To kwestia
indywidualnego gustu, a dzieci różnią się pod tym względem tak
jak dorośli. Natomiast nie powinno się całkowicie lekceważyć
oznaczenia wieku i czytać książki przeznaczonej dla
dziewięciolatków pięciolatkowi, bo to jest chyba za duży
przeskok. Trzy z moich książek są oznaczone 8+, więc jeśli ktoś
chciałby sprezentować Powidoki,
Pamiątkę z Paryża
czy Dzikich lokatorów
młodszemu dziecku, to ja bym odradzała. Te książki są raczej dla
dziewięcio-, dziesięciolatków. To już nie są przedszkolaki,
tylko protonastolatki. Nie straszna im wieża Eiffla, duchy, robaki,
muzeum czy laboratorium – już wiedzą, z czym to się je.
Natomiast
Tyranozaur i traktorzystki
i bajki ze zbioru O wiadukcie kolejowym, który
chciał zostać mostem nad rzeką są dla
małych dzieci, takich w wieku przedszkolnym. Nie spotkałam się
jeszcze z opinią, że są trudne w odbiorze. Z drugiej strony –
one też opowiadają o zwykłych przedmiotach, nie ma w nich magii i
takiej klasycznej bajkowości.
Ilustracja z książki Tiny Oziewicz "O wiadukcie kolejowym, który chciał zostać mostem nad rzeką", il. Bogna Pniewska. |
DZIECIO-mamia: Jaką zatem rolę - według Pani - powinna pełnić książka dla dzieci? Czy nowoczesna literatura powinna wypierać bajki i baśnie?
Tina Oziewicz: Hmm,
przede wszystkim nie umiem sobie tego wyobrazić. Nie sądzę, żeby
współczesne książki dla dzieci mogły kiedykolwiek wyprzeć
klasykę – Andersena, Hoffmana, baśnie braci Grimm, mity czy
legendy. Te rzeczy są stare (lub zbudowane z bardzo starych
składników) i mocne jak skała, jeśli przyjmiemy za Terrym
Pratchettem, że historia jest formą życia, która rośnie i
utrwala się z każdym kolejnym opowiedzeniem. Dodatkowo, dzięki
rozwojowi popkultury i technologii te stare opowieści
zmaterializowały się w świecie poprzez niezliczone adaptacje,
interpretacje, filmy, ilustracje i wzory na piżamach. Nie wierzę,
że mogłyby kiedykolwiek zostać zapomniane, wymazane z naszej
świadomości. Taki Czerwony Kapturek to popkulturowy odpowiednik
piramidy Cheopsa – zawsze był i zawsze będzie, nawet gdy już
inne imperia i bohaterzy przeminą.
Nowoczesne
bajki, sięgające po inny język, innych bohaterów i inne motywy
niż „Był sobie król” mają natomiast prawo do istnienia obok
klasyki. Nie jako rywalizacja, lecz jako sztuka swojego czasu. Nie są
zagrożeniem dla opowieści o syrenkach, smokach, goblinach i
czarownicach w chatce na kurzej nóżce i na pewno ich nie wyprą. Są
raczej czymś, co wyrasta z tej samej potrzeby opowiadania, nazywania
rzeczy, zabawy językiem, testowania granic nieprawdopodobieństwa
wydarzeń, wymyślania rzeczy nieistniających, które przez krótką
chwilę, gdy o nich czytamy, wydają się istnieć naprawdę.
Ale
literatura dla dzieci, szczególnie klasyka, spełnia na pewno dużo
większą rolę niż zapewnienie rozrywki. Opowieści pozwalają
oswoić świat. Paradoksalnie bajki osiągają ten efekt poprzez
uświadomienie dzieciom, że świat jest dużo większy i dziwniejszy
niż moglibyśmy sobie wyobrazić, a jednak, mimo tego, że akcja
dzieje się za siedmioma morzami i dotyczy kogoś, kto nas w ogóle
nie przypomina i ma inne problemy niż my, śledzimy historię ze
zrozumieniem i przejmujemy się losem bohaterów. A więc tam, za
tymi siedmioma górami, jest trochę jak tu. Ktoś skrzywdzi, ktoś
pomoże. Ktoś spełni swoje marzenia, ktoś nie. Ale można zmienić
swój los. Można wyjść cało z niebezpieczeństw.
Bajki,
w ogóle historie, pomagają nam zrozumieć innych i zrozumieć
siebie. Te, które angażują emocjonalnie, są najlepszym ćwiczeniem
empatii. Pozwalają uporządkować wewnętrzne doświadczenia, nazwać
uczucia, zrozumieć swoje reakcje, zrozumieć czyjeś motywy
postępowania. Niektórzy traktują je z lekceważeniem, właśnie
dlatego, że w dawnych bajkach wszystko jest trochę uproszczone,
schematyczne jak litery na tablicy w pierwszej klasie. Oczywiście,
że tak, właśnie dlatego, że np. tradycyjne bajki ludowe stanowiły
swoisty elementarz emocji i zasad postępowania. Małe dziecko często
właśnie z bajek poznawało elementarne przykłady dobra i zła:
cierpliwości, odwagi, zazdrości, chciwości, gościnności,
wdzięczności, pychy, szacunku, wspaniałomyślności, słowności,
hojności i ich skutków: nagrody bądź kary. A zarazem to nie są
przecież żadne proste przepisy czy mapy, prowadzące po strzałkach
do skarbu, tylko dziwne i tajemnicze historie, nierzadko z
dreszczykiem, w których ludzie są wystawiani na próbę. I tu jest
znowu paradoks: próby, przed którymi staje postać w bajce, są
zupełnie nieprawdopodobne i nikomu z nas nie grozi, że znajdzie się
w takiej sytuacji jak bohater tej czy innej baśni, a mimo to
wywołują emocje, jakby trafiały prosto w jakiś psychiczny nerw.
Bo to są sytuacje, które odsłaniają przed nami prawdę o nas
samych. O co byś poprosił, gdyby dżin uwolniony z butelki mógł
spełnić twoje trzy życzenia? Czy po spełnieniu trzeciego i
ostatniego życzenia wypuściłbyś złotą rybkę z powrotem do
jeziora, czy zaniósł do akwarium? Czy dotrzymałbyś obietnicy,
danej zwierzęciu (czyli słabszemu od siebie)? Co byś powiedział
na widok nagiego cesarza? To, co wszyscy? „Piękny płaszcz”? A
już postawić się na miejscu Gerdy, zakochanej syrenki czy siostry
siedmiu braci zamienionych w łabędzie, tej, która tka koszule z
pokrzyw, czy to nie jest prawie że ćwiczenie duchowe? Naprawdę
myślę, że czytanie i słuchanie baśni i bajek kształtuje nas
wewnętrznie w dzieciństwie, że ma wpływ na to, jakimi ludźmi
jesteśmy. Niektórzy przypisują takie rzeczy, jak zmysł etyczny,
kręgosłup moralny czy umiejętność odróżniania dobra od zła
lekcjom religii – ja byłabym skłonna przypisać je bajkom.
DZIECIO-mamia: A skąd biorą się
pomysły na kiełkujące Wieże Eiffla i genetycznie modyfikowane
pomniki przyrody?
Tina Oziewicz: Chyba
bardziej z obaw co do tego, w jakim kierunku to wszystko zmierza, niż
z entuzjazmu do postępu technicznego. Inspiruje mnie przyroda – to
takie drewniane zdanie, ale tak jest. Przyroda mnie zadziwia – jej
różnorodność, mechanizmy przetrwania, no i ten jej optymizm. Nie
wiem, jak ona to robi, że jeszcze nie zniknęła: w końcu mamy
antropocen, co te drzewa tu jeszcze robią? Albo te wszystkie
zwierzęta, które jeszcze żyją na wolności. Jeszcze się nie
zorientowały, że nie ma dla nich miejsca na Ziemi, Planecie Ludzi?
Że są tu dzikimi lokatorami?
Rozglądam
się wokół i widzę niepowstrzymany rozlew asfaltu i plastiku. Z
raportów ekologów WWF czy Greenpeace wynika, że za kilka dekad
wiele gatunków zwierząt będzie już tylko w ZOO. Co wtedy? Jestem
pewna, że pojawią się różna pomysłowe wynalazki, które nam
zrekompensują brak śpiewu ptaków i takie tam. Maleńkie drony w
kształcie motyli, latające nad trawnikami (i przy okazji
rejestrujące wszystko wokół). Hologramy saren i zajęcy,
hasających na niby pośród łanów genetycznie modyfikowanej soi...
Trzymam
kciuki za przyrodę, ale obawiam się że przetrwają tylko te
ekosystemy, które będą ogłoszone rezerwatami. W tym sensie
przesłanie Dzikich lokatorów,
by skorygować nasz stosunek do przyrody, jest jak najbardziej
poważne, chociaż wkładam je w usta węża i robaka.
Pamiątka
z Paryża, opowiadanie o jednym z moich
ulubionych obrazów Wilhelma Sasnala, też wzięło się z podobnych
ekologiczno-katastroficznych rozmyślań. Obraz (jego reprodukcja
jest na obwolucie Pamiątki z Paryża)
przedstawia panoramę centrum Paryża – z przyszłości, jak się
domyślamy. Widok jest apokaliptyczny: zapadnięta wieża Eiffla,
wokół niej wyrastają żeliwne pręty, ludzi brak, co się tutaj
wydarzyło? Coś, co się nie wydarzy – odpowiadam, ponieważ
opowiadanie jest generalnie dla dzieci. To się nie stanie, bo to
niemożliwe, żeby wieża Eiffla zaczęła się rozsiewać i
kiełkować gdzie popadnie. A skąd! Nasze twory są pod naszą
kontrolą. Miasta się niekontrolowanie nie rozsiewają. Ale pomiędzy
wierszami da się (być może) usłyszeć pewien niepokój co do
niepowstrzymanego rozrostu ludzkiej cywilizacji, która wypiera
przyrodę i prędzej czy później dotrze wszędzie i pokryje każdą
piędź ziemi.
Ilustracja z książki Tiny Oziewicz "Pamiątka z Paryża", rys. Jacek Ambrożewski. |
DZIECIO-mamia: "Powidoki"
i "Pamiątka z Paryża"
powstały jako fragment serii „Mały koneser” Czy to oznacza, że
tematy zostały Pani po części narzucone? Przyszły do Pani
właścicielki wydawnictwa Dwie Siostry i powiedziały – widzimy
to tak, chcemy to i to?
Tina Oziewicz: Nie,
miałam całkowitą wolność twórczą co do tekstu. Jedyne
ustalenia dotyczyły malarzy, wydawnictwo zaproponowało mi
Strzemińskiego i Sasnala (których lubię i bardzo cenię, więc
chętnie się zgodziłam), ale już konkretny obraz miałam wybrać
sobie sama. Po prostu praca marzeń (śmiech). Co do opowiadania,
jedynym wymogiem było to, że ma być ciekawe. Miało sprawić, żeby
dziecko chciało zobaczyć ten obraz. Żeby na dźwięk słowa
„malarstwo” w głowie pojawiło się jakieś barwne skojarzenie i
nazwisko jakiegoś malarza, który nie nazywa się Matejko. Chodziło
po prostu o zainteresowanie dzieci malarstwem. Bo tradycyjna,
statyczna sztuka, wydaje się znikać, odchodzić w przeszłość –
przegrywa z kreskówkami, z filmami, z grami komputerowymi i nowymi
technologiami. Dwie Siostry chciały tą serią zabełtać wodę w
stawie z nenufarami, uczynić malarstwo atrakcyjnym, skusić
dzieciaki do zajrzenia kiedyś do galerii sztuki czy do muzeum.
Ilustracja z książki Tiny Oziewicz "Pamiątka z Paryża", rys. Jacek Ambrożewski. |
Tina Oziewicz: Odpowiedź
zajęłaby pewnie z godzinę, bo z każdym opowiadaniem było trochę
inaczej. Trudno mi znaleźć jakiś wspólny mianownik, piszę jakoś
tak mimochodem, nie mam żadnych metod czy rytuałów. Zdarzyło mi
się pisać mając w głowie całość fabuły (Dzicy
lokatorzy, Gronostaj ze swoją panią),
zdarzyło mi się pisać mając tylko jedno pierwsze zdanie i nic
poza tym (Powidoki i
wszystkie bajki ze zbiorku O wiadukcie
kolejowym), zdarzyło mi się pisać od
środka (Pamiątka z Paryża)
czy od pojedynczego kadru (Tyranozaur i
traktorzystki). W inne szczegóły tym
bardziej nie ma co wchodzić, bo zrobi się jeszcze bardziej
chaotycznie: bywa tak, że tekst jest gotowy niemal za pierwszym
zapisem, a inne przerabiam po kilka razy. Czasami piszę na kartkach,
czasami na komputerze. Nie, moje „procesy twórcze” są chyba nie
do przełożenia na jakiś schemat.
Tina Oziewicz: Nie
tak jak początki. Początki mnie bardziej zaskakują. Zakończenie,
bądź co bądź, wynika z tego, co je poprzedza i nawet gdy nie jest
z góry zaplanowane czy przewidziane (u mnie z reguły nie jest), to
jednak zbliżamy się do niego po nitce fabuły. Ale na początku
jest nieznana przestrzeń, która żyje i rządzi się swoimi
prawami. Najczęściej widzisz tylko jakiś wycinek tej przestrzeni i
stopniowo odkrywasz co będzie dalej czy co było przedtem. Tym
wycinkiem, który jest zaczynem historii (niekoniecznie
chronologicznym początkiem), może być cokolwiek: postać, miejsce,
pytanie, zdanie, słowo, epizod, obraz. To jest prawdziwie niezwykłe.
I przyznam, że ja tak naprawdę nie lubię tego uczucia, kiedy jakaś
historia zaczyna mi kiełkować w głowie. Bo to wciąga i rozprasza.
Czasami trzeba którąś zapisać zwyczajnie po to, żeby przenieść
ją z głowy na kartkę czy plik, żeby przestała się rozwijać i
rozrastać.
DZIECIO-mamia: A ilustracje? Na
pewno ma Pani jakąś swoją wizję scenerii, bohaterów, a tu...
trzeba ją połączyć z tym, co wyobraził sobie grafik. Czy
autorowi nie mrozi to krwi bardziej, niż wiernemu czytelnikowi
obsada ról do powieściowej ekranizacji?
Tina Oziewicz: Znam
to uczucie, to nie żarty... Obsada ról w filmach na podstawie moich
ulubionych książek jest dla mnie przeważnie źródłem dyskomfortu
i cierpienia! (śmiech). Ale na szczęście nic podobnego mi się nie
włącza w przypadku ilustracji opowiadań. Daję grafikowi prawo do
swojej wizji, która może mnie zupełnie zaskoczyć. Lubię takie
zaskoczenia. I dobrze się składa, bo jeszcze mi się nie zdarzyło,
żeby ilustracje i ogólnie szata graficzna były odzwierciedleniem
tego, co miałam w głowie przy pisaniu. Są inne, swoje własne,
wypełnione swoją własną energią. Ale czy w ogóle mogłoby być
inaczej? Jakie jest prawdopodobieństwo, że dwie różne osoby,
słysząc słowo „rzeka” czy „dziewczynka” zobaczą tę samą
rzekę i identyczną dziewczynkę?
Tina Oziewicz: W
każdej książce mam swoje ulubione ilustracje. Może je
sfotografuję i prześlę Pani zdjęcia kilku moich ulubionych
kadrów? Przede wszystkim muszę powiedzieć, że miałam mega
szczęście do ilustratorów. Oryginalność i urok moich książek
to w dużej mierze ich zasługa. Już mnie o to pytano, którą
książkę lubię najbardziej, i nawet sama dla siebie próbowałam
ułożyć je w jakiś ranking, ale tylko coraz bardziej utwierdzałam
się w poczuciu, że nie potrafię. Każda książka jest inna, to
sześć oryginalnych stylów, i każda ma swój niepowtarzalny
klimat.
Ilustracja z książki Tiny Oziewicz "Dzicy lokatorzy", il. Marta Szudyga. |
DZIECIO-mamia: A teksty? Trudno
ocenia się własną twórczość, zatem – który z nich wydaje
się najbliższy Pani sercu?
Tina Oziewicz: Powidoki
– bo świetnie się bawiłam przy pisaniu. Ale to nie jest ocena
tekstu, bo nie widzę go od strony czytelnika, że się tak wyrażę,
tylko wspomnienie związane z pisaniem.
Najtrudniejsze
pytanie zostawiła Pani na koniec... (śmiech). Nie wiem tego.
Naprawdę trudno powiedzieć. Ale, z drugiej strony, żadna z moich
książek nie była planowana, więc to, że nie mam kolejnych w
planach, nie znaczy, że ich nie będzie.
W imieniu portalu DZIECIO-mamia rozmawiała Małgorzata Powirska-Rządzińska (autorka bloga czytajki.blogspot.com)
W imieniu portalu DZIECIO-mamia rozmawiała Małgorzata Powirska-Rządzińska (autorka bloga czytajki.blogspot.com)
Ilustracja z książki Tiny Oziewicz "O wiadukcie kolejowym, który chciał zostać mostem nad rzeką", il. Bogna Pniewska. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Spodobał Ci się nasz tekst? Nie zgadzasz się z nim? Napisz nam o tym!